Tytuł oryginału: Nights in Rodanthe
Mam wiele książek, które wpisują się nurt guilty pleasure ale z pewnością największym są książki Nicholasa Sparksa. Uparcie co rok, wracam do nich i czytam kolejną, wiedząc już na wstępie, jak będę reagować.
Tym razem bohaterami są Adrienne i Paul. Oboje w średnim wieku, dźwigający na swoich ramionach ciężar doświadczeń. Ona nie pogodziła się jeszcze, że mąż zostawił ją dla młodszej. On zrobił rachunek sumienia i postanowił zmienić swoje życie. Jednak zanim ruszą do przodu spotykają się na kilka dni, w trakcie huraganu w opustoszałej gospodzie tuż nad brzegiem morza. To spotkanie odciśnie na nich piętno i zmieni ich spojrzenie na świat.
Tym razem Sparks opowiada o miłości, która może zdarzyć się dokładnie wtedy gdy wydaje się, że wszystko się już skończyło. Kilka dni, parę momentów wyrwanych z życia, tak innych, że wręcz nieprawdopodobnych a jednak decydujących o wszystkim. To właśnie te kradzione chwile staną się drogowskazem i nauczą co jest najważniejsze w życiu. ,,Noce w Rodanthe" to króciutka, prosta historia, wręcz epizod. Jednak kolejny raz Sparks wycisnął z niej co się dało, serwując całą gamę emocji. Nieważne czy się chce czy nie, na koniec i tak się pociąga nosem. A pozornie nie ma tam nic oprócz tego, do czego już zostaliśmy przyzwyczajeni. Może banał, może kicz, jednak w tej historii jest coś, co porusza. A że u Sparksa nie ma co oczekiwać na prosty happy end to wiadomo, że wszystko jest możliwe. I nie zawsze prawdziwa miłość oznacza spędzenie z sobą każdej chwili aż po wieczność.
p.s. WYZWANIE 2025 - Przeczytaj tyle ile masz wzrostu: 97,6 cm - 1,9 cm = 95,7 cm.