Tytuł oryginału: The Son
Wszystkie opinie jakie czytałam na temat ,,Syna" wręcz rozpływają się w zachwytach nad nim :że epicka, że epopeja teksańska, że to opowieść o ludziach targanych namiętnościami i pokazująca jak rodził się teksański mit. To wszystko prawda. Każdy kto sięgnie po tę powieść znajdzie tam to wszystko. Rozmach, monumentalność, epickie opisy i pełnokrwistych bohaterów.
Philipp Meyer odwalił kawał dobrej roboty tworząc wciągającą sagę rodzinną na tle zmian politycznych i społecznych jakie zachodziły w Teksasie od połowy XIX wieku. Drobiazgowo i bardzo realistycznie, momentami wręcz z brutalną szczegółowością opowiadał o ludziach, którzy wręcz krwią wypalali swoje prawa do tej ziemi. Pisze o konfliktach, zatargach, krwawych odwetach, które nie oszczędzają nikogo. Pokazuje świat gdzie nie ma miejsca na wrażliwość, litość czy jakiekolwiek wzniosłe uczucia. Słabi, wrażliwi muszą przegrać by zrobić miejsce dla twardych i bezwzględnych.
O ile pierwsza połowa powieści wciągnęła mnie bez reszty o tyle później zanotowałam znaczny spadek. Coraz mocniej uświadamiałam sobie, że wszystko co się dzieje nie może skończyć się dobrze i czekałam na finalne rozwiązanie ale równocześnie nie chciałam go poznać. Coraz bardziej odrzucali mnie bohaterowie. A i forma nie ułatwiała lektury. Podzielona na trzy głosy: Eliego, Petera i Jeannie sprawiła, że im dalej tym słabiej czułam ducha ,,wielkich amerykańskich powieści". Za to mocniej czuło się tragizm postaci i wagę ich czynów. Przez ich pryzmat obserwujemy kamienie milowa historii Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Łatwiej zrozumień targające tym regionem zadawnione urazy i nierozwiązane konflikty.
Doceniam wiele aspektów ,,Syna" ale dla mnie czegoś jednak zabrakło bym w pełni mogła się nim zachwycać. Mimo to zachęcam do sięgnięcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz